Argentyna na rozdrożu: kapitalizm zawiódł - o rewolucje socjalistyczną!

This is the Polish translation of Argentina at the Crossroads: Capitalism has Failed - For the Socialist Revolution! by Miguel Jiménez. (January 9, 2002)

"W scenach, które przywodzą na pamięć te z czasów upadku Sajgonu, przywódcy rządu pośpiesznie pakowali walizki i uciekali helikopterem z dachu pałacu prezydenckiego. Tylko że w Argentynie nie byli to obcy najeźdźcy uciekający przed armią wyzwolenia narodowego, lecz prezydent wyłoniony w wyborach, uciekający przed własnym narodem. Podczas gdy oczy świata były zwrócone na inną wojnę, w Afganistanie, kolejna wojna się rozszalała. Na tydzień przed Bożym Narodzeniem w Argentynie wybuchła wojna. Nie była jednak to wojna między narodami, lecz wojna między bogatymi a biednymi, między tymi co coś mają a tymi z pustymi rękami -- wojna między klasami społecznymi." ("Argentyna - rozpoczęła się rewolucja", Alan Woods 22 grudnia 2001)

Bezprecedensowy ruch rozwinął się w Argentynie w ciągu ostatnich kilku tygodni - w szczególności dał on o sobie znać 19 i 20 grudnia, kiedy to wybuchło prawdziwe powstanie ludowe przeciwko rządowi. Po raz pierwszy w bardzo długiej historii zmagań pracowników argentyńskich, demokratycznie wybrany rząd musiał ustąpić pod naporem masowych protestów. Ostatnie wydarzenia pokazały także, że przeciwko rządowi De La Rúa (którego pod koniec urzędowania popierało zaledwie 4% obywateli!) wystąpiła czynnie nie tylko klasa pracownicza, ale także i klasa średnia. Doświadczenia argentyńskie z ostatnich tygodni jeszcze raz potwierdzają, że słuszne są tradycyjne metody walki robotniczej, takie jak masowe mobilizacje, manifestacje i strajk generalny.

Wszyscy komentatorzy polityczni, cała prasa ekonomiczna i najważniejsi dyplomaci ze strachem patrzą teraz na drugie co do ważności państwo Ameryki Łacińskiej. Martwią się oni z powodu społecznych i gospodarczych efektów "argentyńskiego raka", który może rozszerzyć się teraz nawet na całą planetę. Nie można jednak zrozumieć obecnych wydarzeń, jeśli nie prześledzimy najnowszej historii całego regionu.

Grabież Ameryki Łacińskiej w latach dziewięćdziesiątych

Tak można najlepiej opisać to, co działo się w całej Ameryce Południowej pogrążonej w ogromnych długach (jeszcze większych teraz, niż przed dziesięciu laty). Spłacanie długów zawsze połączone jest z cięciami budżetowymi w strefie wydatków socjalnych oraz prywatyzowaniem sektora publicznego, z czego oczywiście korzystają najwięcej wielkie korporacje międzynarodowe oraz międzynarodowi wierzyciele.

Linie lotnicze, poczta, przemysł elektroniczny, banki, telekomunikacja... - wszystko sprzedane za śmiesznie niskie pieniądze - akcje tych firm - już po prywatyzacji - zaczęły szybko rosnąć. Wiele z tych firm w czasie prywatyzacji znajdowało się w tymczasowym kryzysie, zadłużone po uszy. Długi te spadły na państwo, które z kolei musiało zaciągać nowe długi, powiększając w ten sposób i tak już duże zadłużenie, które niby wielka czarna dziura rozrastało się i pochłaniało wszystko dookoła.

Taki schemat powtarzał się na całym kontynencie. Jednak Argentyna dotknięta była tym szczególnie boleśnie. Inne korporacje międzynarodowe inwestowały w przeciągu paru ostatnich lat w Argentynie (i Brazylii), chociażby w przemysł samochodowy, ale zawsze pod warunkiem, że państwo da im tyle samo pieniędzy w formie dotacji. Wszystkiemu temu towarzyszyły redukcje wydatków publicznych i ataki na tak ciężko wywalczone przedtem prawa pracownicze.

Powstania z lat dziewięćdziesiątych

Oczywiście robotnicy nie przyglądali się temu wszystkiemu z założonymi rękoma. Represje dyktatury, kryzys ekonomiczny i hiperinflacja za rządów Alfonsína oraz regularna grabież państwa za czasów Menema (do której po części był on zmuszany przez MFW) - wszystko to spowodowało gwałtowny wzrost bezrobocia oraz szybkie zubożenie wielu milionów ludzi.

W ciągu ostatnich dziesięciu lat mieliśmy więc do czynienia z małymi ruchami pół-powstańczymi w różnych miastach lub regionach, dotkniętych tzw. "przemianami", które spowodowały tylko dalszy wzrost bezrobocia. W 1993 roku w Santiagueñazo, w czerwcu 1996 po ruchach tzw. "piqueteros" z Cutral Co. W ruchu znanym pod nazwą "piqueteros" skupili się najbardziej wojowniczy robotnicy oraz młodzież, zwolnieni z pracy w latach dziewięćdziesiątych; od roku 1996 (a szczególnie w ciągu ostatniego półtora roku) odgrywał on kluczową rolę wśród ruchów opozycyjnych wobec polityki kolejnych rządzących ekip. Akcje protestacyjne z 1996 roku zakończyły się zwycięstwem - rząd musiał ugiąć się i spełnić żądania strajkujących. Między majem a lipcem 1997 roku miały miejsce kolejne zamieszki w Cutral Co, Tartagal, Jujuy i Cruz del Eje. Podczas rządów Menema miały miejsce bardzo radykalne akcje pracowników sektora publicznego oraz najbiedniejszych w Jujuy, Tucumán i Corrientes.

Wiele z tych mobilizacji miało charakter obronny, czasami były przegrane, a czasami wygrane. Jednak ludzie, którzy brali w nich udział, nabrali niezbędnego doświadczenia. Niektóre z tych ruchów zakończyły się częściowymi zwycięstwami, które bardzo podniosły morale i ufność robotników w ich własną siłę. Jednakże w kilka miesięcy (czasami lat) potem zdobyte tak ciężko przywileje, albo ocalone miejsca pracy - w końcu znowu były zabierane. Polityka kolejnych rządów, która głównie polegała na grabieżczej prywatyzacji powodowała jeszcze więcej bezrobocia i biedy: to, co dawali z jednej ręki, zabierali zaraz drugą. Te bardzo radykalne wystąpienia z blokadami dróg oraz okupacjami fabryk i budynków rządowych, miały decydujący wpływ na świadomość mieszkańców całego kraju.

Długi, dolaryzacja gospodarki i recesja w Argentynie

Dziesięć lat temu rząd argentyński zdecydował się na przywiązanie peso do dolara - zrobił to, aby przyciągnąć zagraniczny kapitał oraz dać lepsze gwarancje dla kredytodawców, żeby dalej użyczali pieniędzy. Tak więc de facto to dolar był w codziennym użytku w Argentynie, gdyż wymiana peso - dolar odbywała się w parytecie 1:1.W konsekwencji większość nowych kredytów zaciąganych było w dolarach, tak samo jak te nowe zaciągane przez rząd aby spłacić stare 

W 1998 roku miała miejsce dewaluacja walut państw Azji południowo-wschodniej, a potem Brazylii. Sprawiło to, że eksport argentyński do tych państw (a w szczególności do Brazylii) znacząco zmalał i stał się nieopłacalny. Jest to klucz do zrozumienia obecnego kryzysu argentyńskiego, który trwa tak naprawdę już około trzech lat. Całe gałęzie przemysłu przeniosły się do Brazylii, która z kolei powołała specjalny urząd w celu popierania tych "przeprowadzek". Wszystko to jeszcze bardziej zaostrzyło stosunki między Brazylią a Argentyną, zaogniając wojnę handlową między tymi dwoma gigantami. Od 1998 roku brazylijski real w stosunku do dolara stracił na wartości 120%. (podane za El Pais z 8 stycznia 2002).

Argentyna nie mogła już zdewaluować peso, gdyż groziło to załamaniem finansów (większość kredytów jest w dolarach) oraz niekontrolowanym wzrostem inflacji, z czym z resztą obecnie mamy do czynienia. Parytet peso-dolar był kolejnym czynnikiem podkopującym znajdującą się już w stanie recesji gospodarkę.

Od upadku rządu Menema do rewolucji z grudnia 2001

W 1999 roku Peroniści - będący u władzy przez ostatnich dziesięć lat - przegrali wybory. Zwyciężyła Alianza (Sojusz), sojusz Cívica Radical, i Frepaso, powstałych w wyniku podziałów wewnątrz Peronistów i socjaldemokratów. Ludzie zaufali Sojuszowi, ponieważ radykalnie odcinał się on od polityki Peronistów oraz głosił antykorupcyjną propagandę. Wkrótce jednak okazało się, że nowy prezydent - De La Rúa - porzucił na dobre te przedwyborcze hasełka i zaakceptował swe "obowiązki" wobec MFW i innych tego typu organizacji, przeprowadzając serie "restrukturyzacji" w służbie zdrowia, edukacji systemie emerytur oraz w innych częściach sektora finansów publicznych.

Odpowiedź robotników była zdecydowana i jednomyślna - całe niezadowolenie, kumulujące się w latach dziewięćdziesiątych, przedtem okazjonalnie wybuchające w krótkich protestach, teraz zaczęło wyrażać się w ogólnonarodowych strajkach i ruchach powstańczych w różnych częściach kraju. W ciągu ostatniego półtora roku było aż 7 strajków generalnych przeciwko rządowi De La Rúa, w wyniku których - między innymi - odejść musiało trzech ministrów gospodarki prezes Banco de Argentina i minister pracy.

Po marcowych protestach, kiedy to w ciągu dwóch tygodni musiało podać się do dymisji dwóch ministrów gospodarki, argentyńska elita rządząca uświadomiła sobie, że na razie nie może przeprowadzić zamierzonych ataków na standardy życiowe robotników. Bardziej odpowiadało im ustanowienie Rządu Jedności Narodowej z Cavallo na stanowisku superministra gospodarki (to ten sam człowiek, który wprowadził parytet peso-dolar za Menema) i kontynuowanie rządów przy poparciu części Peronistów dla swej niszczącej polityki gospodarczej. Po wyborach (które rozpisane zostały na październik) planowano utworzenie nowego rządu, który zajmie się wprowadzeniem budżetu na rok 2002 z jeszcze większymi cięciami socjalnymi.

Na łamach El Militante [pismo hiszpańskich Marksistów  - www.elmilitante.org] pisaliśmy wtedy: "Jeśli przywódcy ruchu pracowniczego posiadaliby jasny plan działania i wiedzieli co robić, mógłby on obecnie przejść z defensywy do ofensywy. Możliwa jest także sytuacja rewolucyjna, gdyby zaczęto tworzyć komitety robotnicze - przeciwko narzuconej przez MFW i rząd polityce gospodarczej - we wszystkich fabrykach, szkołach i uniwersytetach, koordynowane na szczeblu dzielnic, miast i w końcu całego państwa." (El Militante, maj 2001). Wszystko to wydarzyło się na naszych oczach w grudniu, kiedy to ludzie sami poszli walczyć bez wsparcia ich przywódców związkowych.

Na nieszczęście liderzy związkowi pozostawali ciągle w tyle za ruchem i tylko pod największą presją z dołów ogłaszali akcje protestacyjne. Jednak pomimo tego, gdziekolwiek i kiedykolwiek doszło do protestów, pracownicy zawsze wyrażali swoje niezadowolenie poprzez ich tradycyjne związki zawodowe. Jako przykład można podać tutaj chociażby strajki pracowników sprywatyzowanych Aerolíneas Argentinas, kiedy to całe społeczeństwo solidaryzowało się z tymi robotnikami, co w konsekwencji zmusiło główne centrale związkowe do ogłoszenia kolejnego strajku generalnego.

W między czasie miały miejsce wybory, w których właściwie wszystkie partie przegrały. Alianza straciła 3 miliony głosów, a Peroniści - więcej niż milion. 40% elektoratu wstrzymało się od głosu (ponieważ głosowanie jest w Argentynie obowiązkowe) lub wrzuciło do urny pustą kartkę. Mieszkańcy Buenos Aires oddali 25% swych głosów na lewicowe partie o "antysystemowym" programie. To wszystko dobitnie pokazuje, że robotnicy - jeszcze biernie... - wyrazili swój sprzeciw wobec rządu i jego polityki

19 i 20 grudnia - dni rewolucji

Po wyborach było jasne, że rząd Alianzy jest już politycznie skończony. Sytuacja pogarszała się z dnia na dzień. Latem, w północnym mieście General Mosconi miał miejsce nawet powstańczy ruch masowy, w wyniku którego gubernator oraz przedstawiciele rządu lokalnego, zostali obaleni i wypędzeni przez ludność. Przez pewien czas piqueteros praktycznie kontrolowali całe miasto - udało się im nawet wypędzić z niego policje! Minister Cafiero, wydelegowany do negocjacji z protestującymi, przyznał, że "w General Mosconi nie ma już władzy państwowej". (La Nacion, 24 czerwca 2001). Potem powiedział, że "Nie ma jednego, lecz kilka Moscunii". Późniejsze ustępstwa ze strony państwa były ciężko wywalczone przez reprezentantów piqueteros a nie darowane przez rząd. Taka sama sytuacja - choć na mniejszą skalę - miała miejsce w innym mieście - Tartagal.

We wrześniu miało miejsce II Zgromadzenie Narodowe Piqueteros z 1,500 delegatami, reprezentującymi 30,000 piqueterosów, które zorganizowało wielkie blokady dróg, które trwają praktycznie do dzisiaj.

Alianza zupełnie straciła poparcie - nawet tej garstki klasy średniej, która ich wspierała - kiedy na początku grudnia zamroziła oszczędności i ograniczyła miesięczną, możliwą do wyciągnięcia z banku kwotę - na tym polega to słynne "corralito", które tak ciężko dotknęło posiadających skromne oszczędności. Wielcy przedsiębiorcy dawno już powyciągali swe pieniądze z argentyńskich banków - tylko w ciągu poprzednich 6 miesięcy . wypłynęło z państwa 24% depozytów o wartości prawie 20 miliardów dolarów. Jeśli Cavallo i De La Rúa nie wprowadziliby "corralito", to państwu groziłaby natychmiastowa zapaść finansowa - co w dalszym ciągu jest możliwe.

"Corralito" zostało wprowadzone, kiedy jasnym było że nie można już dłużej trzymać się parytetu monetarnego peso-dolal i oczywista była potrzeba dewaluacji. Tak naprawdę rozwiązanie problemu poprzez dewaluacje od dawna było proponowane przez Amerykę i MFW, które bały się, że potem - kiedy taki ruch i tak stanie się koniecznością - nikt już nie będzie mógł go kontrolować. Byłaby to dewaluacja, którą narzuciłyby rynki międzynarodowe, czyli międzynarodowi spekulanci.

Od tego momentu wydarzenia potoczyły się już w bardzo szybkim tempie. W Neuquén nastąpiło po sobie kilka strajków generalnych - które miały bardzo duży wpływ na całą prowincję - gdzie strajkujący domagali się między innymi nacjonalizacji fabryk w obliczu kryzysu. Strajkować zaczęły kolejne sektory gospodarki, między innymi koleje i telekomunikacja. W Mar de la Plata urzędnicy służby cywilnej okupowali lokalny bank; MTA (czyli odłam głównego związku zawodowego Argentyny CGT pod przewodnictwem Hugo Moyano) wezwało do strajku generalnego na dzień 13 grudnia. Decyzję tą musiały zaakceptować i poprzeć inne główne związki zawodowe. Rozpoczęły się ataki na supermarkety, dokonywane przez najbardziej zdesperowane części społeczeństwa.

Rząd De la Rúa był całkowicie bezsilny. Wprowadzono stan wyjątkowy, gdyż jeszcze wierzono, że poruszyłoby to klasy średnie i zaczęłyby się one domagać zaprowadzenia "porządku". Jednak olbrzymia większość klasy średniej została już przekonana do "nieporządku"... Oczywiście była pewna mniejszość, która z zaistniałej sytuacji była bardzo niezadowolona, ponieważ zdemolowano i ogołocono im sklepy. Jednakże na uwagę zasługuję sposób, w jaki zmobilizowała się reszta klasy średniej. W demonstracjach z 19 i 20 grudnia wielkie ilości ludzi z drobnomieszczańskich dzielnic przyszły na Plaza de Mayo, aby wspólnie z dziesiątkami tysięcy robotników wyrazić swoje niezadowolenie wobec rządu. Razem z nimi walczyli także przeciwko policji, która interweniowała 20 grudnia, aby usunąć z placu protestujących. Ludzie domagali się zawieszenia spłaty długów zagranicznych, rezygnacji Cavallo i De la Rúa, wyrzucenia wszystkich liderów radykałów i Peronistów, ale także nowych miejsc pracy.

Izolacja rządu i posłów od ludzi, których mieli rzekomo reprezentować, nie była wyłącznie polityczna, ale także i fizyczna. Jeden z dziennikarzy donosił z Kongresu: "jesteśmy tutaj zamknięci - nikt nie może ani wejść ani wyjść." (The Guardian, 21 grudnia 2001)

Demonstracje były tłumione z wyjątkową brutalnością: zginęło 35 osób, setki były ranne, a liczba aresztowanych sięgała 4,500. Duhalde ogłosił, że państwo było na krawędzi wojny domowej. I chyba nie minął się za bardzo z prawdą. Peroniści poświęcili De la Rúa, ignorując jego próby utworzenia rządu jedności narodowej z ich partią. Potrzebowali kozła ofiarnego w osobie De la Rúa (który z resztą miał wtedy już tylko 4% poparcia społecznego), aby na niego spadł cały gniew milionów ludzi. Peroniści, których posłowie przez ostatnie dwa lata wspierali wszystkie główne posunięcia gospodarcze rządu De la Rúa, teraz - niczym szczury - szybko uciekli z tonącego okrętu.

Po dwudziestym grudnia

Od rezygnacji De la Rúa w kraju panuje powszechny zamęt. Peroniści, posiadający większość w obu izbach parlamentu, przejęli teraz inicjatywę. Różne "klany" w obrębie tej partii walczą o władzę. Partia jest bardziej podzielona niż kiedykolwiek - z jednej strony czuje presje z dołów, ale z drugiej pcha się do władzy rządna przywilejów i pieniędzy. Według konstytucji Argentyny stanowisko prezydenta w takich wypadkach przekazane zostaje przewodniczącemu Kongresu, ale on z kolei nie uzyskał wymaganego poparcia. Dużo się mówiło o potrzebie wprowadzenia do polityki "nowych twarzy", którym udałoby się uspokoić masy poprzez przedstawienie im nowych, "wiarygodnych obietnic" - ci ludzie mieliby oczywiście pochodzić z obecnej klasy politycznej, która jest chyba jedną z najbardziej znienawidzonych klas politycznych na świecie!

Wybrano Rodrígueza Saá, gubernatora małej prowincji i to tylko dlatego, że obiecał on wszystkim "klanom rodzinnym" wśród Peronistów, że nie będzie rządzić dłużej niż parę miesięcy, czyli aż do czasu rozpisania nowych wyborów prezydenckich.

Ale kiedy już został wybrany, zaczął snuć plany o pozostaniu dłużej niż parę miesięcy na swym stanowisku. Obiecał ekstradycje czołowych zbrodniarzy z okresu dyktatury (było to jedno z żądań demonstrantów). Jednak wkrótce zaczął tracić poparcie. Stało się tak, gdy oficjalnie przyznał, że utrzyma w mocy niesławne "corralito". Rozpoczął także spłatę długu zagranicznego. Jednak wkrótce okazało się, że nie ma czym go spłacić i jasnym stało się dla wszystkich, że Argentyna musi zawiesić spłatę długu zagranicznego (co z resztą było przewidywane przez ekonomistów na całym świecie). Jest to największe w historii zatrzymanie spłaty długów - nie będzie spłacanych aż 132 miliardy dolarów. Odbije się to na pewno szerokim echem w państwach najbardziej zadłużonych i w tak zwanych wschodzących rynkach.

Każda następna obietnica Rodrigueza Saá była jeszcze bardziej demagogiczna, niż poprzednia. Szczytem demagogii było stwierdzenie, że "Argentyna nie spłaci ani jednego centavo swego długu, dopóki każdy z Argentyńczyków nie będzie mieć pracy" (El Pais, 23 grudnia 2001). Obiecywał także podwyższyć płacę minimalną do 500 dolarów i stworzenie miliona miejsc pracy w miesiąc (!), ale nigdy nie powiedział jak to zamierza dokonać. Żeby sfinansować to wszystko, zaproponował wprowadzenie nowej woluty - argentino - która jeszcze przed swoim wdrożeniem w życie straciła 50% wartości! Stało się tak dlatego, że nie miała ona żadnej namacalnej bazy. Wprowadzenie jej popchnęłoby Argentynę wprost w objęcia hiperinflacji.

Bez programu, bez zaplecza w samej partii (już o społeczeństwie nie mówiąc...), całkowicie sparaliżowany i z partyjnymi bonzami zaniepokojonymi jego demagogicznymi obietnicami - 28 grudnia rząd Rodrigueza Saá upadł po masowych demonstracjach tzw. "careroladas" (ludzie uderzający na ulicach w garnki i patelnie). Ludzie krzyczeli wtedy: "precz z nimi wszystkimi!". Iskrą zapalną, która spowodowała demonstracje z 28 grudnia, paradoksalnie była decyzja sądu najwyższego, który poparł "corralito". Oburzenie ludzi skierowane było nie tylko przeciwko rządowi, ale także i przeciwko policji (po tym jak dowiedziano się o kilku potajemnych morderstwach przeprowadzony przez policje) i przeciwko sądowi najwyższemu, którego sędziowie zostali wybrani za czasów Menema i od tej pory sankcjonowali wszystkie antypracownicze posunięcia kolejnych rządów. Obecnie około 70% Argentyńczyków jest zgodnych, że wszyscy sędziowie sądu najwyższego powinni ustąpić ze swych stanowisk. (podane za Página 12, 9 stycznia 2002).

Jeden z demonstrantów, których akcja spowodowała ustąpienie Rodrigueza Saá, tak podsumował nastroje w społeczeństwie argentyńskim "Ludzie nie chcą zastąpienia jednych marionetek drugimi, ale całkowitej zmiany. Masowe mobilizacje są gwarancją, że rządzący będą musieli respektować wolę ludności." (El Pais, 30 grudnia 2001)

Zgromadzenia Ludowe

Protesty z 28 grudnia zostały zwołane przez tzw. Asambleas Populares (Zgromadzenia Ludowe), które powstały mniej lub bardziej spontanicznie w całym Buenos Aires i okolicach. Co oznacza ta "spontaniczność"? Jak już powiedziano, mobilizacje z 19 i 20 grudnia "nie spadły jak grom z jasnego nieba", ale były owocem wielkiej tradycji walk pracowniczych i wielu doświadczeń, kultywowanych przez kilka ostatnich lat. Zgromadzenia Ludowe, czyli inaczej mówiąc międzyzakładowe komitety strajkowe, w ciągu ostatnich paru miesięcy i lat stały się punktem odniesienia dla najbardziej świadomych aktywistów.

Ludzie wychodzą na ulice aby spróbować rozwiązać swoje problemy wtedy, gdy dochodzą do wniosku, że wszystko idzie nie tak i że muszą "coś" w tej sprawie zrobić i że trzeba to "coś" samemu zrobić, gdyż inni nie rozwiążą za nich ich problemów. Mieszkaniec stołecznej dzielnicy San Cristóbal stwierdził: "w ostatnich tygodniach zrobiliśmy takie rzeczy, których przedtem nigdy byśmy nie dokonali i wciąż nie wiemy co jeszcze będziemy musieli zrobić" (Página 12, 6 stycznia 2002). W gęsto zaludnionej dzielnicy La Boca inna osoba powiedziała: "Robimy cotygodniowe spotkania i za każdym razem stwierdzamy, że przychodzi coraz więcej ludzi. Najważniejsze jest jednak to, że większość z nich pyta się co oni mogą zrobić, w jaki sposób mogą się zaangażować, jak oni mogą pomóc? Do tej pory nigdy takie rzeczy nie miały miejsca."

Zgromadzenia, które tworzą się, stają się coraz silniejsze i wreszcie zaczynają odgrywać główną rolę w Buenos Aires i innych miastach argentyńskich, kierowane są przez najbardziej bojowo nastawione elementy społeczeństwa, lewicowych aktywistów, członków ruchu piqueteros i wieloletnich aktywistów związkowych. Ale jeśli ludzie nie wyciągnęliby sami odpowiednich wniosków z zaistniałej sytuacji, ci aktywiści nie mieliby takiego posłuchu, jakim cieszą się obecnie. I rzeczywiście - nowy gubernator Buenos Aires stwierdził, że rozważa możliwość dokooptowania przedstawicieli lokalnych zgromadzeń do komisji, które będą zajmować się dystrybucją obiecanej przez rząd pomocy. To pokazuje jak bardzo znaczącym czynnikiem są obecnie te zgromadzenia.

Widoczne jest obecnie, że te lokalne zgromadzenia stają się coraz bardziej silniejsze i zaczynają koordynować swoje działania z innymi. Tak więc na przykład w dzielnicy San Cristóbal grupa parafian zorganizowała zgromadzenie w kościele, rozdając ulotki. Przyszło 150 ludzi, w pełni reprezentatywnych dla tamtej dzielnicy. Był właściciel baru, pracownicy pobliskiego szpitala, studenci i uczniowie, gospodynie domowe, bezrobotni, kilku działaczy lewicowych... Trzy rzeczy jednoczyły ich wszystkich:

  1. Nie ufamy politykom, ale potrzebujemy działań politycznych
  2. Ci na zewnątrz (parlament, rząd, sądy) nie reprezentują nas
  3. Najważniejsze jest to, aby utrzymać stan permanentnej mobilizacji na ulicach

To samo powtarza się w innych rejonach: w Villa Crespo, La Boca, Floresta itd. Pewien stary aktywista peronistowski powiedział: "Nasze główne narzędzie pracy to telefony. Jesteśmy w kontakcie nie tylko z sąsiadami, ale również z ludźmi z Paternal, Warnes, Palermo. Inni stwierdzili, że chcą "prawdziwych rad dzielnicowych wybranych spośród organizatorów protestów przy użyciu garnków i patelnii."

To w sposób oczywisty pokazuje, że hasło wyboru reprezentantów lub komitetów spośród zgromadzeń, skoordynowanych na szczeblu miasta i całego państwa TERAZ, całkowicie odpowiada aktualnym doświadczeniom ludzi -  nie bujdom kilku lewaków, ale żądaniom dziesiątek i setek tysięcy ludzi. We Floresta, gdzie policja w czasie protestów zabiła trzech młodych ludzi: "mieszkańcy sami zajęli się ochroną świadków. Ich zgromadzenia są tak duże, że aby dotrzeć do wszystkich, trzeba używać megafonu. Delegaci przychodzą z innych dzielnic i potem donoszą ich lokalnym zgromadzeniom o postanowieniach, jakie podjęli. W ostatnim takim zebraniu brali udział delegaci z Mataderos, Liniers, Paternal, Villa del Parque i Flores." (Pagina 12, 6 stycznia 2002).

To jest prawdziwa władza, którą trzeba popierać i walczyć o rozszerzenie jej wpływów poprzez tworzenie zgromadzeń i komitetów we wszystkich fabrykach, uniwersytetach i szkołach. W komitetach tych powinni uczestniczyć wszyscy dotknięci przez kryzys : robotnicy, studenci i uczniowie oraz drobni biznesmeni. Walczyć trzeba także o skoordynowanie ich i zwołanie Kongresu lub Zgromadzenia Narodowego delegatów wybranych spośród tych komitetów. W ten sposób możnaby było zaproponować ludziom realną alternatywę dla skompromitowanych instytucji państwowych i przekazać władzę w ręce robotników i innych uciskanych ludzi. Tylko taki rząd byłby zdolny rozwiązać problemy znakomitej większości Argentyńczyków, poprzez rozpoczęcie przemian socjalistycznych w Argentynie. Koniecznym jest propagowanie i bronienie programu akcji, który spełniałby natychmiastowe oczekiwania ludzi, łącząc je z planem środków, za pomocą których możnaby położyć kres katastrofie, wykreowanej przez chaos systemu kapitalistycznego i ustanowić demokratyczne i socjalistyczne planowanie w gospodarce z korzyścią dla większości ludności.

Oto ten program:

  • Strajk generalny przeciwko antypracowniczym prawom popieranym przez Duhalde
  • NIE dla spłaty długu zagranicznego
  • Płaca minimalna, która starczyłaby na utrzymanie - około 600 dolarów.
  • Ruchoma skala płac i cen, aby zapobiec inflacji
  • Ani jednego zwolnienia! Nacjonalizacja pod kontrolą pracowników, znajdujących się w kryzysie firm, aby ocalić wszystkie miejsca pracy
  • Natychmiastowa redukcja tygodnia roboczego bez redukcji płacy, aby lepiej podzielić pracę.
  • Nacjonalizacja banków bez odszkodowań, chyba że w wyjątkowych, udokumentowanych przypadkach
  • Nacjonalizacja - pod kontrolą robotniczą - monopolów, wielkich majątków ziemskich i kluczowych sektorów gospodarki w celu stworzenia ogólnokrajowego planu produkcji. Wywłaszczenie całej oligarchii finansowej.
  • Władza w ręce zgromadzeń robotników i innych uciskanych ludzi
  • O obronę ludzi przeciwko brutalności policji. Aby zlikwidować próby zamachu stanu: o utworzenie demokratycznych komitetów żołnierzy i organizowanie grup samoobrony robotników.
  • O internacjonalistyczną solidarność pracowników świata z rewolucją w Argentynie

Konieczne jest pozyskanie większości ludzi do tego programu. Prawdziwie marksistowska organizacja musiałaby zwrócić swą agitacje przede wszystkim do peronistowskiego ruchu związkowego, który w ciąż reprezentuje zdecydowaną większość robotników. Aby przeprowadzić taką pracę i pozyskać większość ludności, wymagane jest unikanie sekciarstwa i wyzbycie się jakichkolwiek przesądów. 

Rząd Duhalde nie rozwiąże problemów większości społeczeństwa. Peroniści i radykałowie w ciągu ostatnich 20 lat naprzemian obejmowali rządy i żadnemu z nich nie udało się rozwiązać ani jednego z problemów robotników. W rzeczywistości, jak już powiedziano, peronistowscy liderzy w ciągu ostatnich dwóch lat popierali główne założenia ekonomiczne rządu De la Rúa.

Dwóch prezydentów, obalonych przez masowe demonstracje w ciągu jednego tygodnia wystarczy! Możemy być pewni, że Duhalde powiedział całej wierchużce finansowej "przyjaciele, poprzyjcie mnie, albo wraz ze mną pójdziecie do diabła." Rząd Jedności Narodowej Duhalde (w którego skład wchodzi także dużo byłych liderów Alianzy) jest nacjonalistycznym rządem wielkich przedsiębiorców i bogatych fabrykantów, którzy szukają sposobu na odzyskanie swych profitów i znów uczynienie konkurencyjnymi produktów argentyńskich. Duhalde jest za 30% dewaluacją peso w stosunku do dolara i prosi/zmusza część sprywatyzowanych poprzednio firm do spłacenia części rachunku, jaki wystawił mu kryzys. A co oferuje ludziom? Międzynarodowy Fundusz Walutowy żąda dalszych cięć wydatków publicznych, jako warunek do udzielenia kolejnych kredytów, co zadziała jak dorzucenie benzyny do ognia. Najgorsze jest to, że te metody już dawno spowodowały potężny wzrost cen podstawowych produktów.

Wyjście z recesji będzie bardzo trudne, wziąwszy pod uwagę że gospodarki krajów wysokorozwiniętych przeżywają obecnie kryzys, co w znaczący sposób dotknie takie gospodarki jak argentyńska, które głównie bazuje na eksporcie surowców. Inwestycje - podstawowy warunek rozwoju obecnej gospodarki - jak na razie wszędzie spadają. I kto zainwestuje w takie miejsce? Może patriotycznie nastawieni argentyńscy magnaci finansowi? Werbalny patriotyzm argentyńskiej elity finansowej jest rzeczywiście imponujący, ale znacznie bardziej niż Ojczyznę kochają oni swoje pieniądze. W rzeczywistości w ciągu ostatnich 10 lat, wypływ kapitału z kraju się podwoił, jak pokazuje to poniższa tabela:

Ucieczka pieniędzy za granicę 1991 50.077 milionów $ USA
2001 101.000 milionów $ USA

Możemy spokojnie założyć, że tylko niewielka (jeśli nie znikoma) część z tych pieniędzy powróci do Argentyny w ciągu następnych kilku miesięcy.

Najmniej zainwestują właśnie te sępy drapieżne z międzynarodowych korporacji, które dorobiły się we większości przypadków na prywatyzacji przedsiębiorstw w całej Ameryce Łacińskiej, a teraz obawiają się że będą musieli ponieść koszty kryzysu. Argentyńscy przedsiębiorcy będą się starali wykorzystać zagraniczne rynki, aby samemu wyjść z kryzysu. Ten cel osiągnąć mogą tylko poprzez zwiększanie eksportu kosztem ich sąsiednich krajów. Ale uciekanie się do ciągłych dewaluacji, którą to metodę będą wykorzystywać wszystkie sąsiednie państwa, spowoduje tylko ogólną destabilizacje ekonomiczną.

Obecnie jest 20% bezrobotnych (oficjalnie..), w ciągu ostatnich 20 lat nie podniosła się ani o rok przeciętna długość życia (a w takich dziedzinach zastój oznacza wszak spadek), a 16 milionów Argentyńczyków, z całkowitej populacji 36 milionów, żyje w biedzie. Obecny system gospodarczy - czyli kapitalizm - nie ma nic pozytywnego do zaoferowania ani Argentyńczykom, ani mieszkańcom Ameryki Łacińskiej, ani też w ogóle wyzyskiwanej większości ludności świata. W Argentynie ludności udało się zmobilizować do walki przeciwko zadłużeniu zagranicznemu i wszechwładzy korporacji międzynarodowych oraz wielkich banków. Widzieli, jak przez całe miesiące z kraju uciekały miliony dolarów najbogatszych, podczas gdy drobnym ciułaczom zamrożono konta. Miliony ludzi z klasy średniej stanęły po stronie robotników. Mają ponadto świeżo w pamięci doświadczenia ostatniego roku, kiedy to mobilizacje robotników powstrzymały rząd przed atakami na zdobyte przez nich wcześniej ustępstwa, powodując odwołanie trzech ministrów gospodarki, prezesa Banku Narodowego, ministra pracy i wreszcie dwóch rządów.

Argentyna ma przyszłość, ale na pewno nie na bazie systemu kapitalistycznego. Jedynym wyjściem dla Argentyny jest walka o socjalizm, o władzę pracowniczą. Wydarzenia w Argentynie odbiją się głośnym echem we wszystkich krajach Ameryki Łacińskiej i w całym świecie. Ameryka Łacińska staje się "czerwona".